Nobody wants the shame of knowing they're the ones that made it worse
What are we gonna do?
What are we gonna do when makin' love don't make it right?
Ktoś mi kiedyś powiedział "Bo Ty lubisz tylko smutne piosenki". No nie "tylko", ale lubię.
I taka właśnie była "Tonight", dzięki której dwudziestojednoletnia Lykke Li zaistniała na MySpace w 2007 roku. W 2008r. ukazał się jej pierwszy album "Youth Novels". Przez 11 kolejnych lat artystka przyzwyczaiła nas do skandynawskiej melancholii, co potwierdziły jej artystyczne kolaboracje czy to z Davidem Lynchem ("I'm Waiting Here" z płyty reżysera "The Big Dream" wydanej w 2013r.), czy zespołem U2 (cudownie melodyjna "The Troubles" z płyty Irlandczyków pt. "Songs Of Innocence" z 2014r. wykorzystana w trailerze serialu "The Walking Dead"). Prawdziwym przebojem okazał się natomiast singiel "I Follow Rivers" ("Wounded Rhymes" z 2011r.) w remixie Magiciana, który DJ'e katowali na parkietach dyskotek na całym świecie obok hitów Justina Timberlake'a czy PSY i jego "Gangnam Style". Wokalistka wystąpiła na najważniejszych festiwalach na świecie m.in Glastonbury, Coachella i Lollapalooza, a potem zniknęła na chwilę by urodzić dziecko.
Ten gorący romans z mainstreamem zapoczątkowany sukcesem remixu musiał się Szwedce spodobać, bo w czerwcu tego roku ukazał się krążek "so sad, so sexy". Jego współautorami (obok Lykke Li, która oprócz oczywistego, miała również wpływ na produkcję) są m.in. Malay (Lorde, Frank Ocean) czy Ilsey Juber (Beyonce, Drake, Kanye). Nie brakuje na niej charakterystycznych dla artystki melodyjnych kompozycji (tytułowa, "Bad Woman", "Better Alone"), są też piosenki ("Two Nights", "Deep End", "Las Piece", "Sex Money Feelings Die"), które - gdyby je wyprodukował Jay Z - mogłyby spokojnie wejść do repertuaru Beyonce. Ja wiem, że płyta zebrała dobre recenzje. Gdy się jej słucha w oderwaniu od poprzednich (szczególnie mojej ukochanej "Wounded Rhymes") można potupać nóżką, zakręcić biodrem. Trudno również jakiemukolwiek artyście odmówić prawa do rozwijania się w dowolnie wybranym przez niego kierunku. Niestety, ja tego - jako naturalnej konsekwencji twórczości artystki - trochę nie kupuję. Tym bardziej po piątkowym koncercie, gdzie stare mieszało się z nowym i trochę nie składało w całość pod szyldem "Lykke Li". Będę podsłuchiwać, będę podglądać, póki co idę na Spotify'a po raz setny odpalić Bishop Briggs.