Nareszcie udało mi się skończyć drugi sezon netflixowego „Wiedźmina”. Oglądałem go w bólach ogromnych, ponieważ stężenie debilnych zmian poczynionych przez twórców przebiło pierwszy sezon tego serialu, oraz tego z TVP razem wziętych.
Rozumiem, że adaptacje mają swoje prawa i czasami trzeba coś wyciąć, zmienić lub dodać. Problemem jest to, że w drugim sezonie zmieniono wszystko, dosłownie wszystko poza imionami bohaterów i nazwami lokacji. Byłbym to nawet w stanie zaakceptować, gdyby ów twór nazywał się: „Cezary, pogromca potworów”, ponieważ wtedy mógłbym obejrzeć całkiem niezłą historię fantasy. Serial jednak nazywa się, tak jak się nazywa, a producent z dumą informuje, że jest to ekranizacja sagi Sapkowskiego, którą autor pobłogosławił i ponoć wizja twórców jest zgodna z jego.
No i za przeproszeniem chuj mnie strzelał za każdym razem, gdy serial zapodawał mi te wizje w kolejnych odsłonach. Wrzucałem nawet zgryźliwe komentarze na Twittera odnośnie do debilizmów pojawiających się w trakcie oglądania, ale musiałem przestać, bo było tego tyle, że schodziłoby mi trzy godziny na odcinek. Zmiany są tak drastyczne, że jako fan opowieści o Gerancie z Rivii siedziałem, gapiąc się w ekran i poza rosnącym wkurwem, nie czułem nic. Wszystkie emocje związane z opowiadaną historią, z postaciami w nich się pojawiającymi, które tak uwielbiam, zniknęły. Nie ma ich. Zostały zastąpione przez prostackie, podane na tacy i wzięte z dupy pomysły twórców. Pamiętam, jak jeszcze przed pierwszym sezonem Lauren Schmidt Hissrich pisała na Twitterze krótkie rysy postaci, jak je widzi i jakimi chciałaby, by były w serialu. Byłem podekscytowany, ponieważ były w punkt. Nie wiem, co się z nimi stało. Może zgubiła te notatki, a może ktoś na górze stwierdził, że to będzie zbyt skomplikowane i nikt ich nie zrozumie? Potraktowano mnie w zamian takimi smaczkami jak to, że w zasadzie wszyscy wiedzą, że Ciri jest dzieckiem starszej krwi. Vesemira, który chce z jej krwi tworzyć nowych wiedźminów. Yennefer, która ma ściąć głowę Cahirowi, aby odsunąć od siebie podejrzenia o zdradę, ale postanawia go uwolnić i uciec wraz z nim, jednocześnie przez cały sezon nie będąc w stanie czarować, ponieważ Chaos się na nią obraził. Czcigodną kapłankę Nenneke, która nie umie mówić, jej świątynia wygląda jak ekskluzywny burdel, a tamtejsze kapłanki najwyraźniej uczą magii (znaczy Chaosu). Rience’a, który jest potężnym magiem, a nie kukiełką w rękach Vilgefortza. Braci Michelet, których walka z Wiedźminem (we wspomnianej świątyni Melitele zresztą) ma tyle wspólnego z finezją i sztuką szermierczą, co walka żuli pod monopolowym. Cirillę, która w jeden dzień opanowuje Wahadło, ponieważ jest najwyraźniej bardzo utalentowana. Kilkunastu żyjących i rezydujących w Kaer Morhen wiedźminów, którzy na dodatek urządzają w nim orgie, pukając napotkane po drodze córy nocy (chyba trochę źle zrozumieli, kogo i w jakim celu powinni przyprowadzać do Wiedźmińskiego Siedliszcza). I masę innych durności, których pewnie opisanie mogłoby stanowić szósty tom sagi.
Przede wszystkim jednak, i to jest dla mnie najgorsze, na ekranie zaprezentowano puste, płytkie postacie, między którymi nie ma żadnej chemii. Geralt jest mrukiem, który w żadnym momencie nie pokazuje, że pod tą fasadą kryje się inteligentny, oczytany mutant, który ma emocje i uczucia. Ciri nie ma w sobie nic z dziecka, którym jest na początku opowiadań i sagi. Nici z okropecznie zabawnych dialogów między nią, a Geraltem, czy innymi postaciami. Zero tego dziecięcego uroku i humorów, kiedy to jest kapryśna, nadąsana lub stara się być dorosła. Nie widać nawet tego towarzyszącego jej w książkach zagubienia, strachu czy bezbronności. Bardziej przypomina szesnastolatkę, która jest obrażona na rodziców, bo zabrali jej iPhone’a i kazali się uczyć. Każda postać z pojawiająca się w serialu (o tych wymyślonych to w ogóle szkoda wspominać) jest wydmuszką. To, co stanowi o sile prozy Sapkowskiego — bohaterowie, ich emocje, dyskusje, relacje, zostało sprowadzone do banału. Jaskier jest w zasadzie jedynym, która zbliża się do swojego książkowego odpowiednika, ale jeden Jaskier wiosny nie czyni. Zwłaszcza że nie gości często na ekranie. Może twórcy zorientowali się, że niebezpiecznie zbliża się do oryginału, a nie do tego dążyli w tej ekranizacji.
Dawno temu, gdy na ekrany wszedł „Wiedźmin” produkcji TVP, fani słali inwektywy w kierunku jego twórcy, Szczerbica, jednocześnie mając nadzieję, że Hollywood zainteresuje się książkami Sapkowskiego, sypnie kasą i zrobi porządny, wierny sadze serial. No i się doczekaliśmy. Przyszedł Netflix, grosza dał wiedźminowi dużo, i powstał twór, który sprawił, że wyjebało mi szczerbicometr. A to niby taka prosta rzecz była, gotowa recepta na sukces. Wziąć książki, wprowadzić kilka zmian, by historia była spójna i voila. Tutaj nie było problemu, takiego jak przy „Grze o Tron”, gdzie historia nie jest dokończona, więc trzeba wymyślić swoją. Wszystko jest skończone, zamknięte i cudowne. A pomimo to, powtórzę pewnie po raz setny, udało się to zjebać dokumentnie.
Gorąco nie polecam. Po drugim sezonie rozpoczął się dla mnie czas pogardy dla tego serialu, że aż by się chciało napisać za mistrzem Sapkowskim:
Taki czarci z niego pomiot i plugawiec, taki chwost suchy, że ani o wyglądzie jego ani o obyczajach pisać nie będziemy, albowiem zaprawdę powiadam wam: słów szkoda tracić na kurwiego syna.
A straszą już trzecim sezonem!